„Rak nauczył mnie, że byłem silniejszy, niż mi się wydawało” – wywiad z Megadeth

Już 7 czerwca Megadeth wystąpi jako headliner drugiego dnia tegorocznej edycji Mystic Festival. Thrashowa legenda z USA ciągle jest w gazie, więc złapaliśmy Dave’a Mustaine’a i zapytaliśmy go o różne sprawy – nie zawsze związane z muzyką.

Łukasz Brzozowski: Który moment w historii Megadeth uważasz za ten najtrudniejszy dla ciebie jako muzyka i człowieka?

Dave Mustaine: Jest wiele poziomów trudności – problemy sceniczne, sprawy personalne, mogą to być też trudności wyrządzone przez kogoś innego… Mógłbyś proszę doprecyzować, o co dokładnie chodzi?

ŁB: O sytuacje, gdy problemy nawarstwiły się do tego stopnia, że chciałeś odpuścić granie w zespole.

DM: Z reguły nie mam takich myśli, ale jeśli już bywa trudno, to z reguły w okolicach lata. W tym okresie gramy z reguły wiele festiwali i potrafimy spędzić w jakimś obcym mieście wiele dni, co bywa męczące. Nie wiemy, gdzie właściwie jesteśmy, nie znamy żadnych ludzi – nie mówiąc już o posiadaniu przyjaciół w okolicy – więc wtedy samotność potrafi dać się we znaki, definitywnie. Z kolei najlepiej czujemy się w sytuacjach, kiedy lądujemy w dobrze nam znanym miejscu, bo możemy trafić na fajnych znajomych, zajrzeć do ulubionych restauracji… Fajnie czuć się w danym mieście jak u siebie, a nie jak jakiś najeźdźca. 

ŁB: Ale gdy jesteś w trasie, z pewnością przebywasz w niekoniecznie sobie znanych miejscach przez wiele czasu. Jak w takim wypadku uniknąć znudzenia i samotności?

DM: Cóż, najlepszym rozwiązaniem wydaje się unikanie rozmyślania o nudzie i samotności, tylko skupienie energii na czymś innym. 

ŁB: Na przykład na czym?

DM: Dobrze jest skoncentrować umysł na dobrych rzeczach – na przykład na wyjściu dokądś, zobaczeniu jakichś nowych rzeczy, nowych ludzi, dowiedzeniu się czegoś ciekawego odnośnie miejsca, w którym akurat przebywamy. Może to być sprawdzenie jakiegoś lokalu z ciekawą kuchnią, może być to też wizyta w pubie, gdzie napijesz się piwa z lokalsem, który opowie ci interesującą historię na temat danego regionu. 

ŁB: Należysz do ludzi, którzy lubią spontanicznie przechadzać się po nowo poznanym mieście i nawiązywać relacje z nowymi ludźmi?

DM: Jeśli chodzi o pierwszą część pytania – nie, nie jestem fanem przechadzania się bez celu. Co do poznawania nowych ludzi: nie mam z tym problemu, takie sytuacje potrafią być miłe, lecz wolę zachować pewien dystans, tak na wszelki wypadek. Ostrożność jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Czasami możesz przecież trafić na kogoś z problemami w zakresie zdrowia psychicznego i mogłoby wówczas dojść do jakiejś nieprzyjemnej sytuacji, a nie lubię takowych przeżywać.  

ŁB: Między premierami „Dystopii” a „The Sick, The Dying… and the Dead” wydarzyło się u ciebie sporo nieprzyjemności: rak, pandemia, nagły koniec współpracy z długoletni członkiem zespołu… Co wyniosłeś z tych sytuacji?

DM: Wymieniłeś dużo różnych sytuacji – każda z nich znacząco się od siebie różni. Może po prostu skupimy się na jednej z nich?

ŁB: Zakładam, że rak był najtrudniejszą z nich.

DM: Rak nauczył mnie, że byłem dużo silniejszy, niż mi się wydawało 

ŁB: W jakim sensie?

DM: Pod wieloma względami – fizycznie, psychicznie, duchowo również. Kluczowe okazało się również nieustające wsparcie ze strony naszych cudownych fanów na całym świecie. Bardzo, bardzo to doceniałem i doceniam. Dostałem mnóstwo ciepłych wiadomości, miłości i dzięki temu w żadnym momencie nie straciłem zapału do walki. Opłaciło się, ponieważ obecnie jestem już w pełni zdrowy.

ŁB: Przypuszczam, że taka sytuacja wzmaga troskę o własne zdrowie, nawet jeśli już jest po wszystkim.

DM: Nie jestem niczym przejęty. Bardzo mocno o siebie dbam w zasadzie w każdym aspekcie – zdrowotnym również. Dzień przed naszą rozmową wstałem o 6.30 i wraz z synem trenowaliśmy wspólnie jiu-jitsu, a teraz załatwiamy sprawy prasowo-promocyjne, jednocześnie szykując się do nadciągającej trasy. Jesteśmy zajętymi kolesiami, nie spędzamy czasu, leżąc na kanapie i leniąc się. Zamiast czekać, aż coś się wydarzy, doprowadzamy do tego, by coś się wydarzyło. 

ŁB: Też odnosisz wrażenie, że w dzisiejszych czasach nawet ci bardziej wiekowi muzycy zdają sobie sprawę z tego, jak istotne jest zachowanie dobrej kondycji fizycznej, gdy grasz w zespole na etat?

DM: Jak najbardziej tak jest. Jeśli jesteś w trasie i poświęcasz wiele czasu na zabawę, nie śpisz do późna, a do tego nie odmawiasz sobie alkoholu, musisz się napracować, by następnego dnia być w dobrej formie. Podczas występu masz za zadanie zapewnić ludziom rozrywkę, ale gdy czujesz się słabo, wykonanie tej misji może być wyjątkowo trudne. Próbujesz dobrze to balansować i czuć się dobrze w swoim ciele? Powinieneś ćwiczyć i przyjmować nieco mniej kalorii, niż spalać. Dzięki temu wyglądasz lepiej, śpiewasz lepiej, nie masz przed sobą przeszkód. Jakiś czas temu zacząłem się tym bardzo interesować i intensywnie pracować nad tym, bym każdego wieczoru wypadał na żywo najlepiej, jak umiem. Co najlepsze, to działa. Na przestrzeni czasu zapoznałem się z wieloma różnymi technikami pracy nad sobą, a kiedy dzień po koncercie słucham przygotowanych nagrań, wiem, że jest dobrze. Chcę być coraz lepszy, chcę się rozwijać. 

ŁB: Ciągła chęć rozwoju to niestandardowa rzecz jak na muzyka z ponad czterema dekadami stażu.

DM: Sprawia mi to dużą przyjemność. Nie jestem w tym sam. Pewnego dnia wraz z Teemu (Mäntysaarim, gitarzystą – red.) ogrywaliśmy „Hangar 18”, by mieć pewność, że wszystko działa, jak należy. Bardzo doceniam, gdy ludzie dookoła mnie dbają o profesjonalizm i również zależy im na osiągnięciu perfekcji. Przećwiczmy to, przećwiczmy tamto… Zupełnie jak w „Karate Kid”, gdzie główny bohater wie, jak się zachować, gdy ktoś chce zadać mu cios, bo odpowiednio długo ćwiczył. 

ŁB: Jak zachować konsekwencję w reżimie, który sobie narzucasz? Z tego, co mówisz, łatwo wywnioskować, że masz sporo roboty na karku – bywają dni, gdy po prostu nie masz na to ochoty?

DM: Nie ma takich dni. Uwielbiam być na scenie – marzyłem o tym, odkąd byłem dzieckiem. Nic się w tym temacie nie zmieniło. Jeśli chcę coś robić, to po prostu to robię i tyle. 

ŁB: Wspomniałeś kiedyś, że gdy zaczynałeś uczyć się gry na gitarze, nie sprawiało ci to wielkiej przyjemności, ale mimo wszystko i tak grałeś. Bycie upartym to twoja wiodąca cecha?

DM: Czy w tym przypadku bycie upartym jest dobrą czy złą rzeczą?

ŁB: Jak najbardziej dobrą!

DM: Nie widzisz tego, ale właśnie się uśmiecham, więc dziękuję za miłe słowo! Owszem, uważam, że upartość była u mnie istotna w wielu sytuacjach. Dzięki niej nigdy się nie poddałem, nie przyjmuję „nie” jako odpowiedzi i czuję dumę z tego powodu – kto wie, gdzie bym się teraz znajdował, gdybym był mniej uparty? Cały mój świat uległ wielkim zmianom z racji na determinację w działaniu, więc bardzo się cieszę.

ŁB: Zawsze byłeś tak zdeterminowany, by nie przyjmować cudzej odmowy, gdy chciałeś zrealizować swoją wizję?

DM: Tak. Jak może wiesz, dorastałem w niełatwych warunkach, błąkałem się po ulicach, więc musiałem o siebie dbać, bo inaczej byłoby bardzo ciężko. W takich sytuacjach wręcz nie wolno przyjmować odmowy, tylko walczyć.

ŁB: Dzień przed naszą rozmową rocznicę wydania świętowały wasze dwa albumy, „The World Needs a Hero” i „United Abominations”. Pierwszy z nich był wyraźnym powrotem do metalu po kontrowersyjnym „Risk”, a drugi wizytówką Megadeth jako zespołu z ustabilizowaną formą i stylem. Którą z tych płyt wspominasz cieplej?

DM: W tym przypadku wybrałbym „United Abominations”. „The World Needs a Hero” powstało w bardzo smutnym dla zespołu czasie. Marty Friedman odszedł z Megadeth, bo nie chciał grać metalu, więc rozwadnialiśmy się, aż doszliśmy do momentu, kiedy uznałem, że nie dam już rady dłużej. Nagrywanie „United Abominations” dawało dużo więcej frajdy i cieplej je wspominam. Pracowaliśmy nad płytą w Anglii, a do tego mieliśmy okazję spróbować się z nieco innym sprzętem – wliczając to zestaw perkusyjny Johna Bonhama!

Łukasz Brzozowski